Zupełnie niepostrzeżenie, oczywiście dla czytelników bloga, bo nie dla nas, minęła tydzień temu piąta rocznica powstania Polskiej Szkoły w Waterford. Aż trudno uwierzyć, że to już pięć lat od chwili kiedy mały Franek zdawał test kompetencyjny kwalifikujący go do szkoły. Dziś ten sam Franek jest już w gimnazjum a jego siostra, która w 2007 roku była maleństwem, z zapałem uczy się w zerówce, by za rok zostać pasowana na pierwszaka.
Czy to pasowanie Franek będzie oglądał jako uczeń drugiej klasy gimnazjum to się jeszcze okaże, bo coraz częściej coś mimochodem stwierdza, że może już nie chce do polskiej szkoły chodzić, że może za rok już by nie chodził. A my naciskać bardzo nie będziemy, bo od tych pięciu lat widzimy jaki to jednak jest wysiłek ten dodatkowy dzień w szkole.
Z jednej strony chcielibyśmy, żeby jak najdłużej dzieciaki uczyły się w polskiej szkole, a z drugiej wiemy, że to jednak jest obciążenie. Może dla Zuzki jeszcze nie, bo w zerówce ma na razie więcej zabawy, rysowania i ogólnie przyjemnych zajęć, niż właściwej nauki, ale dla Franka ten dodatkowy dzień i te dodatkowe prace domowe powodują wyraźne zmęczenie i czasami frustrację.
I podziwiam generalnie synka za to, że autentycznie chce mu się wstać rano (chociaż w tym roku ma luz, bo zaczyna dopiero o 11:30), spakować plecak, spędzić kilka godzin w szkole i potem jeszcze w tygodniu lekcje odrabiać.
No dobra, z tym "chce mu się" to trochę tak na wyrost. Tak naprawdę to narzeka za każdym razem, ale mimo to w sobotę rano jest gotowy i pogania nas, żeby się nie spóźnić. Bo polska szkoła to nie tylko lekcje, a nawet śmiem twierdzić, że akurat lekcje są bardzo nisko na liście priorytetów Franka.
Koledzy i koleżanki, niekoniecznie w tej kolejności, to jest to co go ciągnie w sobotni poranek do szkoły. W ciągu tygodnia rzadko ma okazję się z nimi spotkać, bo nie dość, że niemal wszyscy chodzą do innych szkół, to jeszcze duża część mieszka w innych miastach i tak naprawdę tylko ta sobota jest dla nich okazją do spotkań i pogadania.
I śmiem twierdzić, że te spotkania i pogaduchy są zupełnie inne niż z kolegami i koleżankami ze szkoły irlandzkiej. Bo i te dzieci, które chodzą do polskiej szkoły to na swój sposób dzieci wyjątkowe. Nie twierdzę, że elitarne, ale wyjątkowe. Bo już sam fakt chodzenia do tej szkoły czyni je wyjątkowymi. A do tego wiedza jaką posiądą jest na pewno bogatsza o tej, którą mają lub będą mieć dzieciaki, które soboty spędzają inaczej. Nie lepiej czy gorzej, tylko inaczej.
Tak naprawdę to trochę zazdroszczę Frankowi i Zuzce tego, że tak łatwo im przyjdzie znajomość dwóch języków (a w zasadzie trzech, jeśli doliczyć irlandzki uczony tutaj praktycznie jako język obcy - o czym należy się kiedyś osobna notka). Co więcej, ta znajomość w ich przypadku będzie pełna, bo i w mowie i w piśmie. A wbrew pozorom nie jest to wcale takie oczywiste, bo są polskie rodziny, w których dzieci zatraciły, lub nigdy nie nabyły, umiejętności pisania i czytania po polsku. A dla mnie, mimo że wiedziałem o tym z teorii, było to trochę szokujące, że dziecko mówiąc płynnie po polsku może kompletnie nie umieć w tym języku czytać i pisać.
Tych umiejętności polska szkoła też uczy, a może właśnie przede wszystkim tych, bo prawda jest taka, że nie wszystkim rodzicom chce się w domu pielęgnować język polski i regularnie uczyć dzieci pisać i czytać, nawet jeśli po polsku się w domu rozmawia (co też wcale nie jest oczywistością). I jasne jest, że sobotnia szkoła, w której dziecko uczy się zaledwie kilka godzin w tygodniu, nie załatwi sprawy, ale znacznie ją ułatwia. Znacznie pomaga rodzicom nakłonić dzieci do poczytania czasami książki po polsku, ale i do jasnego wyrażania myśli w tym języku, który za lat 5-10 wcale nie musi być pierwszym językiem tych dzieci.
Ostatnio z Frankiem rozmawialiśmy o tym czym jest ojczyzna i doszliśmy do wniosku, że tak naprawdę ojczyzną można nazwać ten kraj, w języku którego się myśli i rozmawia w domu rodzinnym. Dla mnie "oczywistą oczywistością" jest to, że tym językiem jest polski, mimo tego, że czasami łapię się na myśleniu po angielsku. A skoro ja mam takie "rozterki" lingwistyczne, to jak muszą się czuć nasze dzieci, które w większości po angielsku poznają świat.
I też po to jest między innymi polska szkoła, żeby im ułatwić odnalezienie, a może raczej nie zgubienie, swoich korzeni.
A zdjęcia dzieci pochodzą z Bonmahon, z ostatniej niedzielnej wycieczki.
Czy to pasowanie Franek będzie oglądał jako uczeń drugiej klasy gimnazjum to się jeszcze okaże, bo coraz częściej coś mimochodem stwierdza, że może już nie chce do polskiej szkoły chodzić, że może za rok już by nie chodził. A my naciskać bardzo nie będziemy, bo od tych pięciu lat widzimy jaki to jednak jest wysiłek ten dodatkowy dzień w szkole.
Z jednej strony chcielibyśmy, żeby jak najdłużej dzieciaki uczyły się w polskiej szkole, a z drugiej wiemy, że to jednak jest obciążenie. Może dla Zuzki jeszcze nie, bo w zerówce ma na razie więcej zabawy, rysowania i ogólnie przyjemnych zajęć, niż właściwej nauki, ale dla Franka ten dodatkowy dzień i te dodatkowe prace domowe powodują wyraźne zmęczenie i czasami frustrację.
I podziwiam generalnie synka za to, że autentycznie chce mu się wstać rano (chociaż w tym roku ma luz, bo zaczyna dopiero o 11:30), spakować plecak, spędzić kilka godzin w szkole i potem jeszcze w tygodniu lekcje odrabiać.
No dobra, z tym "chce mu się" to trochę tak na wyrost. Tak naprawdę to narzeka za każdym razem, ale mimo to w sobotę rano jest gotowy i pogania nas, żeby się nie spóźnić. Bo polska szkoła to nie tylko lekcje, a nawet śmiem twierdzić, że akurat lekcje są bardzo nisko na liście priorytetów Franka.
Koledzy i koleżanki, niekoniecznie w tej kolejności, to jest to co go ciągnie w sobotni poranek do szkoły. W ciągu tygodnia rzadko ma okazję się z nimi spotkać, bo nie dość, że niemal wszyscy chodzą do innych szkół, to jeszcze duża część mieszka w innych miastach i tak naprawdę tylko ta sobota jest dla nich okazją do spotkań i pogadania.
I śmiem twierdzić, że te spotkania i pogaduchy są zupełnie inne niż z kolegami i koleżankami ze szkoły irlandzkiej. Bo i te dzieci, które chodzą do polskiej szkoły to na swój sposób dzieci wyjątkowe. Nie twierdzę, że elitarne, ale wyjątkowe. Bo już sam fakt chodzenia do tej szkoły czyni je wyjątkowymi. A do tego wiedza jaką posiądą jest na pewno bogatsza o tej, którą mają lub będą mieć dzieciaki, które soboty spędzają inaczej. Nie lepiej czy gorzej, tylko inaczej.
Tak naprawdę to trochę zazdroszczę Frankowi i Zuzce tego, że tak łatwo im przyjdzie znajomość dwóch języków (a w zasadzie trzech, jeśli doliczyć irlandzki uczony tutaj praktycznie jako język obcy - o czym należy się kiedyś osobna notka). Co więcej, ta znajomość w ich przypadku będzie pełna, bo i w mowie i w piśmie. A wbrew pozorom nie jest to wcale takie oczywiste, bo są polskie rodziny, w których dzieci zatraciły, lub nigdy nie nabyły, umiejętności pisania i czytania po polsku. A dla mnie, mimo że wiedziałem o tym z teorii, było to trochę szokujące, że dziecko mówiąc płynnie po polsku może kompletnie nie umieć w tym języku czytać i pisać.
Tych umiejętności polska szkoła też uczy, a może właśnie przede wszystkim tych, bo prawda jest taka, że nie wszystkim rodzicom chce się w domu pielęgnować język polski i regularnie uczyć dzieci pisać i czytać, nawet jeśli po polsku się w domu rozmawia (co też wcale nie jest oczywistością). I jasne jest, że sobotnia szkoła, w której dziecko uczy się zaledwie kilka godzin w tygodniu, nie załatwi sprawy, ale znacznie ją ułatwia. Znacznie pomaga rodzicom nakłonić dzieci do poczytania czasami książki po polsku, ale i do jasnego wyrażania myśli w tym języku, który za lat 5-10 wcale nie musi być pierwszym językiem tych dzieci.
Ostatnio z Frankiem rozmawialiśmy o tym czym jest ojczyzna i doszliśmy do wniosku, że tak naprawdę ojczyzną można nazwać ten kraj, w języku którego się myśli i rozmawia w domu rodzinnym. Dla mnie "oczywistą oczywistością" jest to, że tym językiem jest polski, mimo tego, że czasami łapię się na myśleniu po angielsku. A skoro ja mam takie "rozterki" lingwistyczne, to jak muszą się czuć nasze dzieci, które w większości po angielsku poznają świat.
I też po to jest między innymi polska szkoła, żeby im ułatwić odnalezienie, a może raczej nie zgubienie, swoich korzeni.
A zdjęcia dzieci pochodzą z Bonmahon, z ostatniej niedzielnej wycieczki.
Komentarze
Prześlij komentarz