Od połowy sierpnia Polska, Litwa i Łotwa zmagają się z falą migrantów wypychanych przez granice z terenu Białorusi. Od połowy sierpnia trwa nieustający, a wręcz narastający najazd cudzoziemców sprowadzonych przez Alaksandra Łukaszenkę z Bliskiego Wschodu. Od połowy sierpnia, najpierw nieco niemrawo i po kryjomu, a teraz już otwarcie, białoruskie służby kierują ruchem migrantów i sterują prowokacjami wzdłuż całej swojej zachodniej granicy.
W chwili gdy zaczynam pisać do Was te słowa, mamy już za sobą dwie próby otwartego szturmu - najpierw z lasu w pobliżu przejścia granicznego w Kuźnicy Białostockiej, a potem już na samym przejściu. Wobec cudzoziemców rzucających kamieniami, prętami, gałęziami, ale i granatami hukowymi Polacy użyli gazu łzawiącego i armatek wodnych. Bilans na dziś to rannych 12 polskich funkcjonariuszy - policjantów, pograniczników i żołnierzy. Jedna ze strażniczek leży w szpitalu z pękniętą czaszką, na szczęście jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo.
Bilansu po stronie białoruskiej nie znamy i pewnie nie poznamy, bo nawet jeśli tamtejsze media podadzą jakieś liczby, to trudno będzie w nie uwierzyć. Przecież propaganda z Mińska sam atak na przejściu w Kuźnicy usiłuje „sprzedać” jako prowokację polskich służb, które miały brutalnie odpowiedzieć na pokojowy protest migrantów dążących jedynie do złożenia wniosków o azyl w Polsce. To by było na tyle, jeśli chodzi o wiarygodność rządowych mediów białoruskich. Nie można im ufać za grosz, co nie przeszkadza jednak dziennikarzom z całego świata korzystać z tego przekazu i słać swoim słuchaczom czy widzom informację o tym jakie to męki zmarznięci migranci cierpią na granicy polsko-białoruskiej.
Co bardziej przebiegli „dziennikarze” - trudno nie użyć wobec nich cudzysłowu - formułują nawet tezy, jakoby cudzoziemcy przebywali w strefie pomiędzy Polską a Białorusią, całkowicie ignorując fakty i gwałcąc już nie tylko prawdę, ale i inteligencję swoich odbiorców.
Nie istnieje coś takiego jak „ziemia niczyja” pomiędzy dwoma krajami. Zarówno Polskę i Białoruś, jak i każde dwa państwa na świecie dzieli po prostu granica. Zarówno na mapie, jak i w rzeczywistości jest to linia. W tym przypadku po jednej stronie tej linii jest Polska, a po drugiej - Białoruś. Pomiędzy nimi nie ma nic. A migranci atakujący polskie służby znajdują się po białoruskiej stronie tej linii. Koniec kropka.
Co więcej, znaleźli się tam za pozwoleniem, a wręcz zaproszeniem reżimu z Mińsku. Zostali najpierw przywiezieni z Bliskiego Wschodu, a czasami z Afryki, samolotami latającymi do Mińska. Otrzymali białoruskie wizy turystyczne, a potem trafili na granicę za zgodą, a nawet ze wsparciem, białoruskiej policji i wojska. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy chyba w to, że tym tysiącom ludzi z krajów arabskich udało się niepostrzeżenie przedostać na teren policyjnego państwa, jakim jest Białoruś, a potem chyłkiem dotrzeć do zachodniej granicy tego kraju. Tym bardziej, że Białoruś nie graniczy z żadnym z krajów, z których przybyli migranci, a Mińsk i granicę choćby Iraku dzieli grubo ponad 2 tysiące kilometrów.Tymczasem media, zarówno te światowe, jak i duża część polskich, zdecydowała się zignorować logikę i te fakty. Co i raz słyszymy o rodzinach z dziećmi docierającymi do Kuźnicy czy w okolice Usnarza Górnego po przebyciu na piechotę kilku tysięcy kilometrów i przedzierających się dzielnie pomiędzy białoruskimi posterunkami. Dziwnym trafem nikt nie wspomina o posterunkach tureckich, gruzińskich, ormiańskich, ukraińskich czy rosyjskich, na które takie rodziny musiały się natknąć po drodze na przykład z Iraku. Media każą nam wierzyć, że kilka tysięcy migrantów zupełnie niezauważenie przemierzyło kilka tysięcy kilometrów przez dużą część Azji i nagle ujawnili się na granicy z Polską.
Polecam zajrzeć chociażby do CNN, BBC, czy polskiego TVN, by obejrzeć tyleż łzawe co kompletnie ignorujące fakty „reportaże o uchodźcach”. Poczynając od błędnego nazywania migrantów uchodźcami, poprzez ignorowanie źródeł samego kryzysu granicznego i poczesnej roli jaką odgrywa białoruski reżim, po unikanie obrazków ukazujących agresję młodych i wściekłych migrantów, a skupianie się na ujęciach kobiet z małymi dziećmi - całość przekazu dużej części zachodnich, ale i polskich, mediów zdaje się być odbiciem białoruskiej propagandy rządowej. Powielanie półprawd i kompletnych kłamstw o brutalności polskiej Straży Granicznej, o wypychaniu migrantów z Polski, o bezprawnych działaniach Polaków, czy rzewne historie tych, którzy dostali się do Polski mimo bezwzględności i bezduszności polskich służb, to wszystko to zdaje się wyjęte żywcem z białoruskiego dziennika telewizyjnego, białoruskich portali czy gazet kontrolowanych w całości przez Łukaszenkę.
Powody, dla których media zagraniczne się na to łapią można jeszcze zrozumieć nieznajomością realiów. Jednak w przypadku mediów w Polsce jasne jest, że to działania świadome na szkodę Polski, a jednocześnie na korzyść władz w Mińsku. Polskie media mają dostęp do materiałów Straży Granicznej, policji czy wojska. Dostęp niemal nieograniczony. Wiem, bo sam z tego dostępu korzystam i niejednokrotnie zdarzało mi się męczyć rzeczników tych służb o nieludzkich porach dnia i nocy, kiedy działo się coś ważnego.
Dlaczego niektóre media wolą korzystać z materiałów służb białoruskich, to już pozostaje zagadką, a przynajmniej powodem do zadziwienia i czasami osłupienia.
I jestem tylko ciekaw, czy według ich zapowiedzi sytuację zmieni wpuszczenie dziennikarzy na teren przygraniczny po 2 grudnia. Wtedy oficjalnie kończy się stan wyjątkowy, wtedy też wejdą w życie nowe przepisy dopuszczające warunkowo część dziennikarzy do relacjonowania tego, co się na granicy dzieje.
Chciałbym w to wierzyć, ale jakoś nie potrafię. Bo media w Polsce niestety nie tylko uczestniczą w plemiennej walce między dwoma wrogimi sobie obozami, ale jeszcze tę walkę podsycają. I niestety sytuacja na granicy - najbardziej chyba kryzysowa, z jaką zetknęła się Polska od kilkudziesięciu lat - jest dla tych mediów jedynie kolejnym pretekstem do dalszego szczucia jednych na drugich. Nawet realne zagrożenie dla suwerenności naszego kraju i bezpieczeństwa ludzi mieszkających przy granicy jest powodem, by dołożyć politycznemu przeciwnikowi.
Rzetelność, fakty i prawda to zdaje się pojęcia zapomniane w tej bezpardonowej walce. A przecież to właśnie one powinny cechować pracę każdego, kto mieni się dziennikarzem. Nie tylko w sytuacjach kryzysowych, ale zawsze i wszędzie.
Artykuł opublikowany w miesięczniku MIR
Komentarze
Prześlij komentarz