Pora może na trochę podsumowań. Bo już widzę tłum naszych czytelników niecierpliwie gryzących paznokcie w wyczekiwaniu na jakieś wiadomości z futraczego obozu. Wybaczcie milczenie, ale jak się nie ma czasami czasu wypić porządnie kawy z żoną, to czas na pisanie bloga tym bardziej idzie w odstawkę.
Dokładnie dwa dni temu mieliśmy rocznicę i miesięcznicę w jednym.
Rocznica była piętnasta i upamiętniała kamień milowy w naszym życiu, jakim był pierwszy napisany przeze mnie list do mojej przyszłej żony. List był wirtualny, żona nawet nie rozważała wtedy, że będzie żoną, a tym bardziej moją, a ja nie podejrzewałem, że te kilka zdań (podobno bardzo dużo i bardzo długie były) zaważy tak bardzo na życiu nie tylko moim, ale i wszystkich moich bliskich, a tym bardziej nie podejrzewałem tego, że owocami tego listu będą zupełnie nowe życia, w postaci naszych dzieci.
I tu dochodzimy do drugiej rocznicy. 5 lat temu jeden z tych owoców ujrzał światło dzienne. Chociaż może nie do końca ujrzał, bo jeśli już to ujrzała, a po drugie raczej nie ujrzała, bo przecież dzieci nie widzą zbyt dobrze jak się rodzą. Mówiąc krótko - 5 lat temu urodziła się Dorota, zwana powszechnie Dosią. Wywróciła wtedy nasze życie niemal do góry nogami, i tamtej pory nie przestaje go wywracać. Jest wulkanem energii i pomysłów, potrafi rozśmieszyć do łez jednym słowem, a za chwilę doprowadzić do szewskiej pasji swoim uporem lub dzikim pomysłem. Albo odwrotnie. Jest nieprzewidywalna, prześmieszna i nieopanowana, gotowa wejść wszędzie i ciekawa świata, nawet (a raczej zwłaszcza) tych jego części, które niekoniecznie są przeznaczone dla pięciolatki. Jednocześnie jest kochaną córką, pomocną i chętną do współpracy (jeśli akurat humor jej dopisze), i świetną młodszą siostrą dla swojego starszego i poważniejszego rodzeństwa. I nadal wprowadza w nasz futraczy świat ten element zamieszania, chaosu i niepewności. Oby tak jej zostało na następne pięć lat, i kolejne pięć i jeszcze następne 55, a nawet 555.
A pięcioletnia Dorota wygląda tak:
Jak bardzo mi tego szaleństwa Dosi brakowało mogłem się przekonać w ciągu 7 tygodni jakie dzieliło mój przyjazd do Polski od przyjazdu Iwki z córkami. Absolutny spokój w domu, cisza i totalna przewidywalność to coś, od czego całkowicie się odzwyczaiłem posiadając dzieci w ogóle, a Dosię w szczególe. A ten przyjazd mój samotny do kraju ojczystego zdarzył się jakieś 80 dni temu, więc też już może pora jakiegoś podsumowania nadeszła (lub nadejszła, jak mawiają niektórzy). Po pierwsze - mamy cudowny dom na spokojnej i cichej wsi, z dala od zgiełku miasta, a jednocześnie do tego miasta (w postaci wielkiej Warszawy) mamy całkiem sprawny dojazd. Polskie koleje przeszły pozytywną metamorfozę od czasów, z których je pamiętam i teraz jeździ się nimi przyjemnie i szybko. Dowożą mnie z domu do pracy na tyle sprawnie, że czasami mija niecała godzina od wyjścia z domu do wejścia do pracy, co jest nie lada wyczynem biorąc pod uwagę fakt, że dom ten jest oddalony od pracy o ok. 30 kilometrów, a pomiędzy nimi rozciąga się strefa potwornych korków i zatorów na drogach. A sama praca? Nie mogę narzekać. Siedzę sobie pod dachem, piszę conieco i jeszcze mi za to płacą jakieś pieniądze (wprawdzie zaledwie w złotówkach, a nie w twardym euro, ale nie można mieć przecież wszystkiego). A do tego jeszcze to co napiszę mogę czasami potem usłyszeć w radiu czytane w wiadomościach. Oczywiście pod warunkiem, że mam czas słuchać wiadomości. Albo że mi się jeszcze chce, po kilku godzinach obcowania z polską i zagraniczną polityką, wypadkami i mniej lub bardziej tragicznymi wydarzeniami ze wszystkich stron świata, albo z naszego polskiego podwórka.
Bo uwierzcie albo nie... ale od miesiąca mam zdecydowanie ciekawsze zajęcia. Bo dokładnie miesiąc temu na lotnisku w Modlinie wylądowała Iwka z naszymi córkami tym samym praktycznie kończąc nasz irlandzki etap życia (teoretycznie jeszcze jest tam, na wyspie, do pozamykania kilka spraw, ale to tylko takie małe poboczności). Franek był już w Polsce od sierpnia, ja od września, a od 6 listopada miałem już komplet rodzinny na miejscu. Najpierw trzeba było opanować sytuację z pudłami i innymi rzeczami, które w tzw. międzyczasie (a dokładnie tego samego dnia, tylko kilka godzin wcześniej) dotarły do nas z Irlandii. Potem trzeba było opanować funkcjonowanie w zupełnie nowym domu, w całkiem nowych pokojach, we wnętrzach, których dopiero się uczyliśmy i w zewnętrzach, które do opanowania są znacznie bardziej skomplikowane i wymagają daleko idących zdolności adaptacyjnych. Dobrze, że mamy siebie wszystkich do wspierania się nawzajem.
I dobrze, że 15 lat temu w Mikołajki, udręczony najpierw robieniem zdjąć w przedszkolu, a potem ich obrabianiem, napisałem parę słów do Iwki.
Bez tego listu nie byłoby innych rocznic, a wy nie marnowalibyście czasu na czytanie o nich.
Dokładnie dwa dni temu mieliśmy rocznicę i miesięcznicę w jednym.
Rocznica była piętnasta i upamiętniała kamień milowy w naszym życiu, jakim był pierwszy napisany przeze mnie list do mojej przyszłej żony. List był wirtualny, żona nawet nie rozważała wtedy, że będzie żoną, a tym bardziej moją, a ja nie podejrzewałem, że te kilka zdań (podobno bardzo dużo i bardzo długie były) zaważy tak bardzo na życiu nie tylko moim, ale i wszystkich moich bliskich, a tym bardziej nie podejrzewałem tego, że owocami tego listu będą zupełnie nowe życia, w postaci naszych dzieci.
I tu dochodzimy do drugiej rocznicy. 5 lat temu jeden z tych owoców ujrzał światło dzienne. Chociaż może nie do końca ujrzał, bo jeśli już to ujrzała, a po drugie raczej nie ujrzała, bo przecież dzieci nie widzą zbyt dobrze jak się rodzą. Mówiąc krótko - 5 lat temu urodziła się Dorota, zwana powszechnie Dosią. Wywróciła wtedy nasze życie niemal do góry nogami, i tamtej pory nie przestaje go wywracać. Jest wulkanem energii i pomysłów, potrafi rozśmieszyć do łez jednym słowem, a za chwilę doprowadzić do szewskiej pasji swoim uporem lub dzikim pomysłem. Albo odwrotnie. Jest nieprzewidywalna, prześmieszna i nieopanowana, gotowa wejść wszędzie i ciekawa świata, nawet (a raczej zwłaszcza) tych jego części, które niekoniecznie są przeznaczone dla pięciolatki. Jednocześnie jest kochaną córką, pomocną i chętną do współpracy (jeśli akurat humor jej dopisze), i świetną młodszą siostrą dla swojego starszego i poważniejszego rodzeństwa. I nadal wprowadza w nasz futraczy świat ten element zamieszania, chaosu i niepewności. Oby tak jej zostało na następne pięć lat, i kolejne pięć i jeszcze następne 55, a nawet 555.
A pięcioletnia Dorota wygląda tak:
Jak bardzo mi tego szaleństwa Dosi brakowało mogłem się przekonać w ciągu 7 tygodni jakie dzieliło mój przyjazd do Polski od przyjazdu Iwki z córkami. Absolutny spokój w domu, cisza i totalna przewidywalność to coś, od czego całkowicie się odzwyczaiłem posiadając dzieci w ogóle, a Dosię w szczególe. A ten przyjazd mój samotny do kraju ojczystego zdarzył się jakieś 80 dni temu, więc też już może pora jakiegoś podsumowania nadeszła (lub nadejszła, jak mawiają niektórzy). Po pierwsze - mamy cudowny dom na spokojnej i cichej wsi, z dala od zgiełku miasta, a jednocześnie do tego miasta (w postaci wielkiej Warszawy) mamy całkiem sprawny dojazd. Polskie koleje przeszły pozytywną metamorfozę od czasów, z których je pamiętam i teraz jeździ się nimi przyjemnie i szybko. Dowożą mnie z domu do pracy na tyle sprawnie, że czasami mija niecała godzina od wyjścia z domu do wejścia do pracy, co jest nie lada wyczynem biorąc pod uwagę fakt, że dom ten jest oddalony od pracy o ok. 30 kilometrów, a pomiędzy nimi rozciąga się strefa potwornych korków i zatorów na drogach. A sama praca? Nie mogę narzekać. Siedzę sobie pod dachem, piszę conieco i jeszcze mi za to płacą jakieś pieniądze (wprawdzie zaledwie w złotówkach, a nie w twardym euro, ale nie można mieć przecież wszystkiego). A do tego jeszcze to co napiszę mogę czasami potem usłyszeć w radiu czytane w wiadomościach. Oczywiście pod warunkiem, że mam czas słuchać wiadomości. Albo że mi się jeszcze chce, po kilku godzinach obcowania z polską i zagraniczną polityką, wypadkami i mniej lub bardziej tragicznymi wydarzeniami ze wszystkich stron świata, albo z naszego polskiego podwórka.
Bo uwierzcie albo nie... ale od miesiąca mam zdecydowanie ciekawsze zajęcia. Bo dokładnie miesiąc temu na lotnisku w Modlinie wylądowała Iwka z naszymi córkami tym samym praktycznie kończąc nasz irlandzki etap życia (teoretycznie jeszcze jest tam, na wyspie, do pozamykania kilka spraw, ale to tylko takie małe poboczności). Franek był już w Polsce od sierpnia, ja od września, a od 6 listopada miałem już komplet rodzinny na miejscu. Najpierw trzeba było opanować sytuację z pudłami i innymi rzeczami, które w tzw. międzyczasie (a dokładnie tego samego dnia, tylko kilka godzin wcześniej) dotarły do nas z Irlandii. Potem trzeba było opanować funkcjonowanie w zupełnie nowym domu, w całkiem nowych pokojach, we wnętrzach, których dopiero się uczyliśmy i w zewnętrzach, które do opanowania są znacznie bardziej skomplikowane i wymagają daleko idących zdolności adaptacyjnych. Dobrze, że mamy siebie wszystkich do wspierania się nawzajem.
I dobrze, że 15 lat temu w Mikołajki, udręczony najpierw robieniem zdjąć w przedszkolu, a potem ich obrabianiem, napisałem parę słów do Iwki.
Bez tego listu nie byłoby innych rocznic, a wy nie marnowalibyście czasu na czytanie o nich.
Komentarze
Prześlij komentarz