Strasznie pretensjonalny tytuł, nie?
Wybaczcie.
Od kilku dni mam takie wrażenie, że jakoś niesamowicie się to wszystko układa. Ale może po kolei...
3 grudnia, o 10:05 na ten najlepszy ze światów przybyła Dorotka, czyli nasza trzecia córka, a jednocześnie nasze czwarte dziecko. Jest malutka, chociaż nieco większa niż świeżo urodzona Helka. I co ważniejsze jest zdrowa, wszystko ma na swoim miejscu i oczywiście jest przesłodka.
3 grudnia to, jak łatwo sprawdzić w każdym kalendarzu, była środa. Byliśmy pewni, że Iwkę z Dośką przetrzymają w szpitalu do poniedziałku, jednak okazało się, że moje nadzieje na samotne spędzenie kilku nocy w zimnym i pustym łóżku były płonne.
Najpierw jedna z pielęgniarek stwierdziła, że przecież dziewczyny mogą wyjść już w niedzielę rano, że nie ma sensu czekać do poniedziałku, że lepiej im będzie w domu. Jednak chwilę potem zmieniła zdanie i dowiedzieliśmy się, ku ogólnej uciesze, że Iwka będzie w domu już w sobotę, a w niedzielę będzie tylko musiała wrócić na chwilę, na zdjęcie szwów i na pobranie krwi od Dorotki.
Szybkie planowanie sobotniego wyjścia potwierdziło moje najgorsze obawy, że na odebranie dziewczyn ze szpitala będę musiał poświęcić swoją wolną godzinę lunchu w pracy, jednak czymże jest lekko burczący brzuch wobec posiadania w domu żony wraz z najmłodszą pociechą.
Zatem mówiąc krótko, w sobotę pani żona z panną córką wyszły ze szpitala i wróciły do domu. I właśnie w tym momencie zamknął się ów nawias.
W tym roku bowiem sobota przypadała akurat 6 grudnia, co też łatwo sprawdzić w kalendarzu lub, wiedząc, że środa była 3 grudnia, policzyć na placach jednej ręki.
A 6 grudnia 10 lat temu wysłałem do nieznanej mi wtedy jeszcze Iwki pierwszy list. Jak przystało na list ery internetu był to list elektroniczny wysłany poprzez serwis randkowy. Co więcej, Iwka mi odpisała, i tym samym ten pierwszy mikołajkowy list okazał się otwarciem nawiasu, o czym wtedy nie miałem pojęcia.
Podobnie jak nie miałem pojęcia o tym, że ten list wywoła prawdziwą lawinę w moim życiu, i że doprowadzi mnie właśnie w to miejsce, że przyniesie mi kochaną żonę, czwórkę fajnych dzieci, i miliony wydarzeń po drodze.
Teraz, kiedy tak sobie pomyślę, że mógłbym wtedy nie napisać tego listu i nie siedzieć teraz w tym miejscu próbując to jakoś sensownie opisać, smutno mi się robi. I trochę mi żal tego Krzyśka, który w jakiejś tam rzeczywistości alternatywnej nie zarejestrował się na Sympatii.pl, nie napisał do Iwki, czego skutkiem nie poznał ani jej, ani Franka, ani Zuzki, ani Helki, ani Dosi, ani pewnie tysiąca innych osób i nie przeżył tego co ja przeżyłem przez te ostatnie 10 lat.
I żeby było jasne... zamknięcie tego akurat nawiasu wcale nie znaczy, że coś się kończy. Wprost przeciwnie. Teraz dopiero się zacznie :)
A w nagrodę dla czytelników, którzy dotrwali do tego miejsca garść obrazków. Możecie to uznać za spóźniony prezent mikołajkowy.
Wybaczcie.
Od kilku dni mam takie wrażenie, że jakoś niesamowicie się to wszystko układa. Ale może po kolei...
3 grudnia, o 10:05 na ten najlepszy ze światów przybyła Dorotka, czyli nasza trzecia córka, a jednocześnie nasze czwarte dziecko. Jest malutka, chociaż nieco większa niż świeżo urodzona Helka. I co ważniejsze jest zdrowa, wszystko ma na swoim miejscu i oczywiście jest przesłodka.
3 grudnia to, jak łatwo sprawdzić w każdym kalendarzu, była środa. Byliśmy pewni, że Iwkę z Dośką przetrzymają w szpitalu do poniedziałku, jednak okazało się, że moje nadzieje na samotne spędzenie kilku nocy w zimnym i pustym łóżku były płonne.
Najpierw jedna z pielęgniarek stwierdziła, że przecież dziewczyny mogą wyjść już w niedzielę rano, że nie ma sensu czekać do poniedziałku, że lepiej im będzie w domu. Jednak chwilę potem zmieniła zdanie i dowiedzieliśmy się, ku ogólnej uciesze, że Iwka będzie w domu już w sobotę, a w niedzielę będzie tylko musiała wrócić na chwilę, na zdjęcie szwów i na pobranie krwi od Dorotki.
Szybkie planowanie sobotniego wyjścia potwierdziło moje najgorsze obawy, że na odebranie dziewczyn ze szpitala będę musiał poświęcić swoją wolną godzinę lunchu w pracy, jednak czymże jest lekko burczący brzuch wobec posiadania w domu żony wraz z najmłodszą pociechą.
Zatem mówiąc krótko, w sobotę pani żona z panną córką wyszły ze szpitala i wróciły do domu. I właśnie w tym momencie zamknął się ów nawias.
W tym roku bowiem sobota przypadała akurat 6 grudnia, co też łatwo sprawdzić w kalendarzu lub, wiedząc, że środa była 3 grudnia, policzyć na placach jednej ręki.
A 6 grudnia 10 lat temu wysłałem do nieznanej mi wtedy jeszcze Iwki pierwszy list. Jak przystało na list ery internetu był to list elektroniczny wysłany poprzez serwis randkowy. Co więcej, Iwka mi odpisała, i tym samym ten pierwszy mikołajkowy list okazał się otwarciem nawiasu, o czym wtedy nie miałem pojęcia.
Podobnie jak nie miałem pojęcia o tym, że ten list wywoła prawdziwą lawinę w moim życiu, i że doprowadzi mnie właśnie w to miejsce, że przyniesie mi kochaną żonę, czwórkę fajnych dzieci, i miliony wydarzeń po drodze.
Teraz, kiedy tak sobie pomyślę, że mógłbym wtedy nie napisać tego listu i nie siedzieć teraz w tym miejscu próbując to jakoś sensownie opisać, smutno mi się robi. I trochę mi żal tego Krzyśka, który w jakiejś tam rzeczywistości alternatywnej nie zarejestrował się na Sympatii.pl, nie napisał do Iwki, czego skutkiem nie poznał ani jej, ani Franka, ani Zuzki, ani Helki, ani Dosi, ani pewnie tysiąca innych osób i nie przeżył tego co ja przeżyłem przez te ostatnie 10 lat.
I żeby było jasne... zamknięcie tego akurat nawiasu wcale nie znaczy, że coś się kończy. Wprost przeciwnie. Teraz dopiero się zacznie :)
A w nagrodę dla czytelników, którzy dotrwali do tego miejsca garść obrazków. Możecie to uznać za spóźniony prezent mikołajkowy.
Woohoo, gratulacje. Niezła wydajność z hektara, czwóreczka to konkretne stadko już jest. Jeden znajomy mi kiedyś powiedział, że do trzeciego dziecka jest pod górkę, a potem już coraz łatwiej. Masz szansę zweryfikować tę hipotezę ;) Zdrowia!
OdpowiedzUsuń