Przejdź do głównej zawartości

Jednomyślność

„Wszystko dzieje się w głowie. A co dzieje się w głowach wszystkich, dzieje się naprawdę” 

George Orwell „Rok 1984”


Na spotkanie z Jurkiem umawiam się w małej kawiarni na przedmieściach Warszawy. Na 10 minut przed spotkaniem dostaję na komunikator o zmianie miejsca i godziny. Mam zaledwie 20 minut, żeby wydostać się z miasta, dojechać do jakiejś wioski, o której nigdy wcześniej nie słyszałem i znaleźć bar w jakiejś bocznej uliczce za małym parkiem z placem zabaw. 

Kiedy wchodzę do baru, znów odzywa się komunikator. Znów dostaję nowe wytyczne. Tym razem nie muszę jechać daleko. Po zaledwie pięciu minutach staję przed małym sklepem i zastanawiam się, czy zaraz znów nie nastąpi zmiana planów. Zaczyna mi się lekko udzielać paranoja, a jednocześnie jestem już nieco poirytowany tą sytuacją. W końcu chciałem tylko pogadać o tym, co Jurek (jestem niemal pewien, że nie jest to jego prawdziwe imię) napisał kilka dni w mailu do redakcji. Nie mam przecież całego dnia na uganianie się po Warszawie i okolicach.

Przeczucie mnie nie myli. Kiedy tylko podchodzę do drzwi sklepu, w kieszeni odzywa się mój komunikator. Tym razem to nie wiadomość, ale połączenie głosowe. Przez kilka sekund wpatruję się w ekran nie rozumiejąc, co widzę. Zamiast tradycyjnego zdjęcia i danych rozmówcy widzę tylko ciąg przypadkowych znaków. Pierwszy raz zdarza mi się, że nie wiem kto do mnie dzwoni. Owszem słyszałem opowieści starszych kolegów o tym, że kiedyś można było wyłączyć identyfikację numeru, że można było zadzwonić anonimowo, ale te czasy to już zamierzchła przeszłość. Od czasu wprowadzenia obowiązkowego przypisania każdego komunikatora do konkretnego użytkownika takie rzeczy się nie zdarzają.

W końcu odbieram połączenie, a głos po drugiej stronie bez zbędnych wstępów mówi tylko:

- Przejdź na drugą stronę ulicy. Zaraz będę.

Połączenie się urywa, a ja nieco bezradnie rozglądam się dookoła. Zza drzwi do sklepu przygląda mi się młoda dziewczyna, chyba sprzedawczyni. Nieznacznym ruchem głowy i oczami wskazuje mi ulicę. Nadal nieco oszołomiony dziwnym telefonem odwracam się i powoli idę na drugą stronę.

Mały Fiat wyjeżdża zza zakrętu, zatrzymuje się obok mnie, a ja zaczynam zastanawiać się, czy naprawdę chcę wsiąść, czy może nie wolę wrócić do redakcji i napisać kolejną bzdurę o jakimś aktorze czy początkującej piosenkarce, która zrobi wszystko, żeby tylko świat o niej usłyszał. W Fiacie siedzi facet koło czterdziestki i wyraźnie zaczyna się niecierpliwić. Trochę jak w transie w końcu wsiadam.

- Cześć, jestem Jurek – mówi krótko.

Jedziemy w milczeniu. Wjeżdżamy w jakaś polną drogę i po paru minutach zatrzymujemy się w szczerym polu.

- Wybacz te podchody. Musiałem się upewnić, że nikt za tobą nie jedzie. Opowiem ci o czymś, co wielu wpływowych ludzi chciałoby ukryć – Jurek przechodzi od razu do rzeczy. - Nie wiem, czy ktokolwiek pozwoli ci to opublikować, ale przynajmniej będziesz wiedział i może z kimś się tą wiedzą podzielisz. Nie mam złudzeń, że cokolwiek zmienię, albo rozpocznę jakąś rewolucję, ale podobno kropla drąży skałę. W tym wypadku to ja, i mi podobni, jesteśmy kroplami, a społeczeństwo tą skałą.


Opowieść Jurka

Wszystko zaczęło się w pierwszej połowie XX wieku, wraz z ekspansją tak zwanych wtedy mediów społecznościowych. Na początku idea zdawała się atrakcyjna dla każdego – użytkownicy mieli ze sobą kontakt, a właściciele platform społecznościowych zarabiali grubą kasę na reklamach. Do tego dochodziły firmy, które szybko doszły do wniosku, że reklamy skierowane do konkretnego użytkownika są skuteczniejsze niż wysyłane w eter radiowy i telewizyjny bez kontroli nad tym, kto je odbiera. Swoją szansę zwęszyli też politycy i liczne wtedy organizacje różnego rodzaju. Każdy, dosłownie każdy chciał być obecny w mediach społecznościowych i każdy chciał być na szczycie, każdy chciał dotrzeć do jak największej liczby użytkowników, więc płacił coraz więcej za kampanie reklamowe.

W ciągu zaledwie dwudziestu lat właściciele mediów społecznościowych stali się najbogatszymi ludźmi na świecie. Jednak jak wiadomo apetyt rośnie w miarę jedzenia. Ale czego można chcieć jeśli na koncie widnieje kilku miliardowa suma, swoich domów i samochodów trudno zliczyć, a wpływy z reklam rosną w postępie geometrycznym? Wtedy można chcieć mieć już tylko coś niematerialnego, na przykład wpływy albo władzę.

I właśnie jednego i drugiego zapragnęli szefowie internetu, jak zaczęto ich nazywać. Oczywiście ni było żadnej rewolucji, która wyniosłaby ich do władzy. Wszystko odbyło się małymi kroczkami, powoli, niemal niezauważalnie. 

Zaczęli od wycinania z internetowej przestrzeni tego co im się nie podobało, albo co nie podobało się ich sponsorom. Szybko okazało się, że największymi sponsorami są politycy. W budżetach poszczególnych polityków, partii czy całych rządów pojawiły się fundusze na tak zwane kampanie internetowe. Fundusze te rosły z roku na rok, a potem z miesiąca na miesiąc, a „kampanie internetowe” szybko okazały po prostu funduszami pompowanymi w to, co wtedy jeszcze było znane jako Facebook, Twitter, Instagram, Youtube czy Google. Konta ich właścicieli nadal puchły, ale im już na tym nie zależało, bo zauważyli, jak łatwo można sterować nastrojami ludzi, a w zasadzie całych społeczeństw.

Niektórzy mówią, że przełomem były wybory w Stanach Zjednoczonych w roku 2020. Faktycznie, było to wydarzenie bez precedensu, ale dziś – po zaledwie 64 latach – już nikt tak naprawdę nie wie, co się wtedy wydarzyło. 

Oczywiście oficjalnie przeczytasz, że jakiś populista i faszysta o imieniu Donald Trump poprowadził tłum wieśniaków do szturmu na Kapitol i że amerykańska demokracja nie padła tylko dzięki dzielnej i odważnej Kamali Harris, która nie dość, że została pierwszą prezydent USA to jeszcze swoją płomienną przemową przed Kapitolem powstrzymała masakrę i doprowadziła do pokojowego rozwiązania kryzysu.

Są pewne źródła, które twierdzą, że tak naprawdę Trump był prezydentem Stanów Zjednoczonych i to on namawiał szturmujących Kapitol do rozejścia się i zakończenia protestów. Trudno to jednak potwierdzić, bo większość materiałów z tamtego okresu została już dawno usunięta lub na tyle zmanipulowana, że nie można mieć żadnej pewności.

W każdym razie po tych wyborach królowie internetu poczuli się na tyle silni, że zaczęli dowolnie sterować przekazem w sieci. Z jednej strony poglądy, ich własne i ich pracowników, powodowały, że bez pardonu wycinano to, co było im nie na rękę, albo z czym się nie zgadzali. Z drugiej strony pojawiły się naprawdę duże naciski polityczne, żeby zdecydowanie rozprawić się z przeciwnikami owej Kamali Harris i jej popleczników.

Na wielu prywatnych komputerach albo serwerach nadal można zobaczyć dowody tego, że konta użytkowników likwidowano wtedy masowo, a to co docierało do mas było sprawnie sterowane i drobiazgowo przesiewane przez sito internetowych gigantów. W zasadzie w ciągu pięciu lat cały dostępny dla przeciętnego użytkownika internet mówił już jednym głosem.

Oczywiście próbowano stworzyć jakieś alternatywy, ale ci najwięksi gracze byli już zbyt potężni, żeby na to pozwolić. Każda próba wyjścia poza ich monopol kończyła się niszczeniem serwerów, czasami fizycznymi napadami, czasami tylko pogróżkami, a najczęściej odcięciem użytkowników alternatywnego internetu od wszystkiego innego. Ktokolwiek choćby próbował dowiedzieć się czegoś ponad to, co było serwowane oficjalnie, musiał się liczyć z zawieszeniem albo likwidacją konta we wszelkich komunikatorach.

Potem monopol poszedł jeszcze dalej. Internetowi giganci dogadali się z producentami telefonów, komputerów i innego sprzętu elektronicznego. W zasadzie wszystkie nowe urządzenia były ściśle powiązane z oficjalnymi usługami internetowymi i niczego poza nimi nie obsługiwały. Próba wyjścia poza tą oficjalną sferę kończyła się najpierw ostrzeżeniem a potem szybkim i skutecznym odcięciem od internetu, czyli tak naprawdę od wszystkiego. Bo giganci mając na kontach gigantyczne sumy dolarów przejmowali co tylko się dało, od sklepów (gdzie, na przykład, dostępna była tylko prasa mówiąc ich głosem) po pralnie, kawiarnie, apteki i wszelkie inne usługi. Człowiek odcięty od oficjalnego internetu nie mógł nawet kupić jedzenia czy gdziekolwiek pojechać, bo wszelkie płatności były też obsługiwane przez królów internetu.

I tak w ciągu zaledwie 15-20 lat w sieci zapanowała całkowita jednomyślność. Nikt już się nie wychyla, nikt nie dyskutuje z oficjalnym przekazem, nikt nie zastanawia się dlaczego człowiek, który jeszcze wczoraj poddał coś w wątpliwość dziś całkowicie zniknął z internetu.

Znikają ludzie, znikają wiadomości, znikają filmy i zdjęcia, znikają dowody na to, że coś zniknęło. Ludziom każe się milczeć, albo się ich ucisza na siłę. 

I panuje jednomyślność. Każdy pisze i mówi to samo. Nikt nie wychyla głowy, nikt nie ma odmiennego zdania.

Tak wygląda świat w roku 2084.

Artykuł opublikowany w magazynie MIR.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Media społecznościowe, czyli dziel i zgarniaj kasę

Fot. Prograffing Komisja ds. Mediów w irlandzkim Parlamencie zgodziła się na zaproszenie Frances Haugen, by opowiedziała posłom o nieetycznych, czy wręcz nielegalnych praktykach Facebooka i podległych mu firm. Wysłuchanie zaplanowane jest na przyszły rok i może znacząco wpłynąć na kształt proponowanej przez rząd ustawy o mediach i bezpieczeństwie w internecie. Kim jest Frances Haugen i dlaczego jest tak ważna, że irlandzcy posłowie zdecydowali się posłuchać co ma do powiedzenia? Ta niespełna 40-letnia kobieta wyniosła z firmy Marka Zuckerberga tysiące dokumentów, a następnie przekazała je prasie. Dowiedzieliśmy się z nich przede wszystkim tego, że Facebook niemal zawsze na pierwszym miejscu stawia zysk oraz dalszą ekspansję, często kosztem dobra swoich użytkowników oraz społeczeństwa. Zeznań Haugen wysłuchali wcześniej amerykańscy senatorowie, brytyjscy parlamentarzyści oraz europosłowie w Brukseli. Przed irlandzkim Parlamentem prawdopodobnie powtórzy swoje oskarżenia wobec Facebooka,

Stukanie

Otóż taka jest sytuacja, że na początku grudnia stuka nam kilka rocznic istotnych. Jakoś tak się złożyło, że najpierw 3 dnia miesiąca bieżącego stukneło pannie Dorocie 3 lata życia wesołego. Dzień później nam najstarszej połowie rodziny stukneło 11 lat od zamieszkania pod dachem, pod którym nadal mieszkamy (młodsza połowa Futraków mieszka oczywiście krócej, bo i życie ich krótsze jest nieco, na przykład panny Doroty - zaledwie trzyletnie - ale o tym już chyba było). 5 grudnia mieliśmy przerwę w świętowaniu, mogliśmy wyleczyć kaca i chwilę odpocząć od szampańskiej zabawy, ale tylko po to, żeby już grudnia 6 świętować stuknięcie kolejne - tym razem wydarzenia, od którego wszystko się zaczęło. To właśnie 6 grudnia, mając dość trochę obrabiania zdjęć dzieci z przedszkola na Kabatach, napisałem list (jak się okazało za długi, chociaż wyszło na to, że w sam raz) do niejakiej Iwki, której wtedy nawet wirtualnie nie znałem. A potem już poszło, kawa, kino, jedna impreza, druga impreza, ślub