Okazuje się, że w młodym pokoleniu brytyjskiej kinematografii wyrósł "ciekawy" reżyser. Nazywa się Jim Hoskins i nakręcił dzieło nazwane "An Evening with Beverly Luff Linn". Obejrzeliśmy i jesteśmy... no właśnie... sam nie wiem. Z jednej strony ubawiłem się jak dawno na żadnym filmie, a z drugiej strony ciężko to komuś polecić bez ostrzegania, że to jednak jest dość specyficzny kawałek filmu. Bo nawet jeśli sama historia jest "miłosna, ale nie romantyczna" jak stwierdziła moja osobista żona i całkiem ciekawa, to jednak postacie i sposób opowiadania tej historii nie każdemu do gustu przypadnie. Jeśli komuś kiedyś spodobały się wytwory filmowe spod znaku ZF Skurcz, albo jeśli ktoś lubi dziwactwa i zupełnie zaskakujące sytuacje, to będzie zachwycony. Jeśli jednak ktoś woli opowiadanie zgodne ze sztuką i raczej bez dziwactwa, to niech się trzyma od "An Evening with Beverly Luff Linn" z daleka. Sama fabuła nie jest skomplikowana. Pani nie kocha Pan...
Futraki jakie są każdy widzi